Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/368

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
VII.

Teraz Jerzy i Hipolita siedzieli na świeżem powietrza, na uboczu zupełnie, pod drzewami, zdumieni i przygnębieni jak dwoje rozbitków, którym się udało uniknąć niebezpieczeństwa, niemi, pozbawieni niemal wszelkiej myśli, jakkolwiek dreszcz świeżo oglądanych okropności wstrząsał nimi jeszcze. Hipolita miała oczy zaczerwienione od płaczu. Oboje tam w świątyni, w chwili tragicznej porwani zostali powszechnym szałem i z obawy obłąkania uciekli ztamtąd.
Siedzieli teraz na uboczu, na skraju kościelnego cmentarza, w cieniu drzew. Ten kącik był niemal pustym zupełnie. Widać tam było tylko dokoła kilku pogiętych pni oliwnych, gromadki jucznego bydła o pustych jakach, nieruchome jak kształty pozbawione życia; nadawały one dziwny smutek cieniowi drzew. Zdala dobiegał zgiełk tłumu, rojącego się jak mrowie; słychać było rytm hymnów kościelnych, odgłosy trąb, dźwięki dzwonów; widać było orszaki pielgrzymów rozwijające się w długie szeregi i obchodzące dokoła kościelne mury, wchodzące doń, lub wychodzące.