Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ła z uszu wielkie koła. Nakoniec zdjęła naszyjnik dziedziczny. Wszystkie te bogactwa złożyła o ołtarza.
— Bierz to, o, Panno błogosławiona! Bierz, Przenajświętsza Maryo cudowna! — wołały matki głosem zachrypłym już od krzyku ze zdwojonym zapałem, poglądając na siebie z ukosa, by jedna nie dała się przewyższyć drugiej w gorliwości przed oczyma tłumu.
— Bierz, bierz!
Widziały jak spadają klejnoty w ręce niewzruszonych, spokojnych księży; potem słyszały jak zabrzęczał na tacy kleryka cenny kruszec, pozyskany za cenę pracy wytrwałej, upornej a ciężkiej kilku pokoleń z rzędu, przechowywany przez całe lat szeregi w głębi kufrów, wkładany tylko w dzień każdych zaślubin. Widziały jak przepada rodzinne bogactwo, jak niknie na zawsze. Gwałtowność poświęcenia przyprawiała je o rozpacz a ich wzburzenie udzielało się najbliższym. Wszyscy krewni wreszcie zawodzili i krzyczeli razem. Tylko młody małżonek milczał, z oczyma wciąż utkwionemi w obraz a dwa strumienie łez cichych spływały mu po twarzy.
Nastała następnie chwila milczenia, w której słychać było tylko łacińskie słowa modlitwy i rytm hymnu, śpiewanego po za obrębem kościoła. Potem młode małżeństwo poczęło cofać się zwolna, z oczyma utkwionemi w obraz. Nowy pochód stanął między nimi a kratą prezbiteryum