Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nych, które podnosiły się na byczych karkach, nabrzmiałych wysiłkiem, lub chwiały, zwątlałe jak zielonkawa głowa starego żółwia, wysuwająca się ze skorupy, albo wykopana z ziemi czaszka, na której pozostałoby jeszcze kilka kępek siwawych włosów i kilka strzępów czerwonawej skóry.
Chwilami po nad tym sznurem pełzających gadów, fala błękitna kadzideł unosiła się powoli, przysłaniając na chwilę te zgięte w upokorzeniu postacie, tę nadzieję i tę boleść fizyczną, niby przez poczucie litości.
Nowi pielgrzymi torowali sobie drogę, cisnęli się do ołtarza, by żądać cudu; i przysłaniali swym cieniem i swemi głowami ciała rozciągnione, które, zdało się, że nigdy już powstać nie będą mogły.
— Madonno! Madonno! Madonno!
Matki obnażały swe piersi wyschnięte, które ukazywały Najświętszej Pannie, błagając ją o łaskę, by w nich napowrót pojawiło się mleko, kiedy tymczasem tuż za niemi krewniaczki niosły ich niemowlęta wyschłe, konające niemal, które kwiliły żałośnie. Małżonki błagały o płodność dla swych żywotów i oddawały na ofiarę ślubne suknie i ślubne klejnoty.
— Panno święta, zmiłuj się nademną, w imię tego Syna, którego nosisz na ręku!
Modliły się naprzód po cichu, opowiadając swe nieszczęścia wśród łez, jak gdyby rozmawiały po