Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/359

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głową, mężczyzna stojący z boku, uderzał w posadzkę końcem laski, wskazując prostą drogę do ołtarza.
— Madonno! Madonno! Madonno!
Krewne włokły się na kolanach z obu stron tej ścieżki, nadzorując dopełnienia ślubu. Od czasu do czasu pochylały się, dodając odwagi nieszczęśliwym. Kiedy te zdawały się już omdlewać, wstrząsały niemi, podtrzymywały pod pachami, lub wachlowały twarze bielizną. Czyniąc to, płakały gorącemi łzami. A płakały jeszcze rzewniej, kiedy towarzyszyły starcom lub młodzieniaszkom, spełniającym ślub takiż. Bo nie były to tylko same kobiety; starcy i młodzieńcy i chłopcy niedorośli, zbliżali się tak samo do ołtarza; aby stać się godnymi podnieść oczy na obraz, poddawali się tej męczarni. Każdy dotykał językiem miejsca, gdzie poprzednik pozostawił już ślad wilgotny; każdy uderzał czołem lub brodą w toż samo miejsce, w którym inny pozostawił już strzęp swojej skóry, kroplę krwi swej, swego potu, lub łez swoich. Nagle promień światła prostopadły przeniknął przez wielkie drzwi kościoła do wnętrza zapełnionego tłumem i oświecił stopy nóg pokurczonych, stwardniałych od spiekłej ziemi, lub skalistego gór gruntu, tak wykoszlawionych i bezkształtnych, że mniej podobne były do nóg ludzkich niż do zwierzęcych; o świecił wierzchołki czaszek uwłosionych lub łysych, białych od starości, płowych lub czar-