Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chodźmy ztąd, chodźmy! — nastawaj Jerzy zaniepokojony, starając się uprowadzić swą towarzyszkę.
„Gdyby miała paść tutaj nagle! — myślał. — Gdyby dostała ataku choroby tu, wśród tego tłumu!“
Dreszcz ściął mu lodem serce. Przypomniał sobie listy datowane z Caronno, te listy, w których rozpacznemi słowy uczyniła mu przerażające wyznanie. I znowu, jak wówczas, wyobraził sobie „blade i zaciśnięte konwulsyjnie jej ręce a w palcach promień włosów wyrwany“...
— Chodźmy ztąd! Może chcesz, żebyśmy weszli do kościoła?
Nie odpowiadała nic, ogłuszona jakby jakiemś nagle w kark otrzymanem uderzeniem.
— Chcesz, byśmy tam weszli? — powtórzył Jerzy, trącając ją i usiłując ukryć własny niepokój.
Chciał dodać jeszcze: „O czem myślisz?“ ale nie śmiał. Dojrzał w oczach Hipolity tak ponury smutek, że ścisnęło mu się serce i czuł, że go dławi coś w gardle. Potem podejrzenie, że ta cisza i ta odrętwiałość mogły być zapowiedzią blizkiego ataku, przejęło go panicznym jakimś strachem. Nie zastanawiając się, szepnął:
— Czy ci niedobrze?
A te słowa trwożne, które wyznawały podejrzenie i odsłaniały tajemną obawę, wzmogły jeszcze pomięszanie obojga kochanków.