Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łu, że mieli pozór nie już aglomeracji osobników ludzkich, ale masy zbitej, jednolitej jakiejś materyi ślepej, wytworzonej przez silę zawrotną, odurzającą.

Niech żyje Marya!
Niech żyje Marya!

W pośród tłumu, młody jakiś człowiek padł całym ciężarem nagle na ziemię, dotknięty napadem wielkiej choroby. Sąsiedzi otoczyli go, wywlekli po za obręb wiru. Inni, dość liczni, odłączyli się od tłumu, który zajmował plac przedkościelny i zbiegli się patrzeć na ten widok.
— Co to się stało? — spytała Hipolita, blednąc, z niezwykłem pomięszaniem w twarzy i głosie.
— Nie, nic... porażenie słoneczne — odpowiedział Jerzy, ujmując ją za rękę i starając się ztąd uprowadzić.
Ale Hipolita zrozumiała co to się stało. Widziała jak dwaj ludzie otwierali przemocą szczęki epileptyka i kładli mu klucz w usta, w celu, niedopuszczenia niezawodnie, by sobie pogryzł język zębami.
I przez suggestyę poczuła jak własne jej zęby wydają zgrzyt okropny; instynktowny dreszcz wstrząsnął nią całą do głębi istoty, tam właśnie, gdzie straszna choroba drzemała, zdolna się zbudzić lada chwila.
Cola Sciampagne rzekł:
— To ktoś dostał choroby świętego Walentego. Niech się pani nie boi.