Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

płuc, jakby pragnęła wstrząsnąć tym okrzykiem skamieniałą. — Liberato! Dokąd idziesz?
Ale nie dotknęła jej, nie przeszkodziła iść dalej.
Potem umilkli wszyscy i przypatrywali się tylko.
Matka szła wciąż naprzód, wysoko wyprostowana, niemal sztywna, nie odwracając się nigdzie, z oczyma utkwionemi wprost przed siebie, rozszerzonemi nadmiernie i suchemi, z wargami zaciśniętemi, które zdały się zamknięte pieczęcią, jakby skazane już na wieczyste milczenie i pozbawione oddechu. Na głowie jej chwiała się kołyska, zamieniona w trumienkę a lament mężczyzny nabierał jakiegoś rytmu dziwnej monotonii.
Tragiczna ta para przeszła tak przez dziedziniec, zeszła ścieżką, którą niedawno deptały stopy pielgrzymów, kiedy unosił się jeszcze duch religijnego hymnu, co tu rozbrzmiewał przed chwilą.
A kochankowie, z sercem ściśnionem litością i grozą, ścigali oczyma postać tej matki żałobnej, która oddalała się w noc ciemną w kierunku ogniska niemych błyskawic.