Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wnym zbiegiem ich myśli, nie mógł obronić się od instynktownego wrażenia trwogi i przestrachu. „Czyżby miała odczuć myśl jego?“
Pies począł szczekać z nagłą gwałtownością i powstali oboje równocześnie.
— Kto to taki? — odezwała się Hipolita niespokojnie.
Szczekanie psa wzmogło się w kierunku oliwnego gaiku, tam gdzie szła ścieżka. Kandya i starzec wyszli z domu.
— Kto to taki? — powtórzyła Hipolita zaniepokojona.
— Kto to być może? — powtórzył starzec, poglądający w ciemności.
Głos ludzki wyszedł z oliwnych zarośli, głos, co błagał i łkał zarazem. Potem ukazał się cień czarny, który Kandya rozeznała natychmiast.
— Liberata! Matka niosła na głowie kołyskę, pokrytą ciemnem suknem. Szła wyprostowana, niemal sztywna, nie odwracając się nie zbaczając ani na włos z swej drogi, zamknięta w sobie, niema, podobna do lunatyczki złowróżbnej, popychanej ślepo ku jakiemuś nieznanemu celowi. Za nią tuż szedł mężczyzna, z odkrytą głową, nieprzytomny niemal, łkający, błagający, wołający ją wciąż po imieniu, zgięty, uderzający się po udach, to znowu zanurzający dłonie we włosach, z ruchami dzikiej rozpaczy. Śmieszny i nędzny, szedł krok