Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I przypomniał sobie tę twarz ziemistą, niemal bez podbródka, niewiele większą od pięści, z wielkim nosem sterczącym i spiczastym jak pysk szczupaka, między parą małych oczy połyskujących.
— Tak, panie. Patrzaj sam. Jeśli masz dobry wzrok, możesz go dojrzeć. Tej nocy łowi on ryby przy świetle księżyca.
I Kandya wskazała na czarniawych rafach wielką maszynę rybacką, to zbiorowisko pni odartych z kory, desek i lin okrętowych, których białość dziwna podobną była z daleka do olbrzymiego szkieletu, jakiegoś płazu przedpotopowego. W spokojnem powietrzu słychać było zgrzyt windy. Ponieważ przypływ był nieznaczny i skały odkryte, woń morskich porostów przeważała na wybrzeżu mocniejsza i świeższa, niż wyziewy urodzajnych wzgórzy.
Hipolita wciągała z lubością ten zapach upajający, przejęta już całkowicie tem silnem wrażeniem, od którego drżały jej nozdrza i przymykały się nawpół powieki. Poszepnęła:
— Och, co za rozkosz! Nie czujesz, Jerzy?
On uważnie słuchał słów Kandyi i w wyobraźni widział niemy dramat rozgrywający się na morzu. Widmom, wywołanym przez tę naiwną kobietę wśród pogodnej nocy, dusza jego skłonna do tajemniczości i z natury zabobonna, użyczała