Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kawych gości, m pomocą niejasnej wzmianki o niebezpieczeństwie:
— Po co ci tam iść? — powtarzała. — Patrz jakie to jest chore.
I znów ukazywała nieszczęsne dziecko, nie udając jednak boleści, jak gdyby po prostu tylko przedstawiała przybyłej przedmiot godzien litości, bliższy, w zamian za inny, bardziej oddalony, jak gdyby chciała powiedzieć: „Ponieważ czujesz potrzebę litowania się, bądź litościwą względem tego, które masz przed sobą“.
Jerzy przypatrywał się z wielką przykrością tej biednej twarzyczce oszpeconej, w której wielkie oczy czyste i jasne, jak się zdało, brały w siebie całe światło rozlane wśród tego czerwcowego wieczora.
— Co mu jest? — spytał matki.
— Eh, panie, któżby to wiedział kiedy? — odparła otyła kobieta, zawsze z tymże samym nie zmąconym spokojem.
— Jest mu, czem się Bogu podobało je nawiedzić.
Hipolita obdarzyła ją jałmużną, poczem zwrócili się do drugiej rudery, unosząc z sobą wyziew mdlący, co się wydzielał z tych drzwi pełnych cienia.
Nie mówili nic z sobą. Serca ich ściskały się, na usta występował niesmak, nogi uginały się pod nimi. Słyszeli wciąż piskliwy płacz, zmięszany z innemi głosami, z innemi dźwiękami i dziwili się, że mogli z tak daleka słyszeć ten