Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lałe ciało bezkrwiste, z którego piersi wydzierał się ten jęk bólu.
Przeszli gaik pomarańczowych drzew wonnych, po których opadłem kwieciu, stąpały ich nogi. Na progu chaty sąsiadującej z tą, której szukali, siedziała kobieta niezmiernie otyła; a to potwornie rozrosłe ciało, nosiło głowę maleńką i okrągłą, o łagodnych oczach, białych zębach i spokojnym na ustach uśmiechu.
— Gdzie ty idziesz, pani? — spytała kobieta, nie podnosząc się z miejsca.
— Idziemy zobaczyć dziecko, ssane przez upiory.
— Po co? Zostań lepiej tutaj i odpocznij. Jeśli ci chodzi o dzieci i u mnie ich nie brak takie. Patrzaj!
Troje, czy czworo dzieci nagich, z tak wielkiemi brzuchami, że można je było posądzić o wodną puchlinę, włóczyło się po ziemi, kwicząc, przewracając się i niosąc do ust wszystko, co im wpadło pod rękę. A kobieta trzymała na ręku jeszcze piąte dziecko, całe pokryte brunatnemi strupami, z pośród których wychylały się wielkie oczy przeczyste i lazurowe, podobne do cudnej piękności kwiatów.
— Widzisz sama, że i mnie ich nie braknie a najmłodsze jeszcze w dodatku jest chore. Zatrzymaj się więc tutaj u nas trochę.
Uśmiechała się, oczyma wzywając wspaniałomyślności obcej pani. I z wyrazem, w którym odgadnąć było można pragnienie zniechęcenia cie-