Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a każda miała węzeł z łoziny zadzierzgnięty dokoła wełnistej szyi. Kobieta pasąca je, wychudła, ledwie okryta niebieskawemi łachmanami, gestykulowała żywo a usta jej bezzębne wydawały kwik jakiś niezrozumiały. Zielonawe, maleńkie oczy, bez rzęs, kaprawe, załzawione i krwią zabiegłe, miały wyraz złośliwy.
Kiedy Hipolita podała jej jałmużnę, ucałowała podane jej pieniądze. Potem, puszczając sznury, zdjęła z głowy łachman, który już nie miał ani kształtu, ani barwy, pochyliła się ku ziemi i powoli, z nadzwyczajną uwagą poczęła zawiązywać pieniądze w liczne węzły.
— Zmęczyłam się — rzekła Hipolita. — Siądźmy tutaj na chwilę.
Usiedli. Jerzy spostrzegł wówczas, że to miejsce sąsiadowało z wielkiem polem jałowcowem, na którem w ów majowy poranek pięć dziewcząt zbierało kwiaty dla usypania niemi drogi pięknej rzymiance. Ranek ten obecnie wydawał mu się już niesłychanie dalekim, zapadłym gdzieś w mgły senne. Przemówił
— Czy widzisz tam ot te krzaki, niemal zupełnie odarte z kwiecia? Tam to właśnie napełnialiśmy kosze, żeby ukwiecić twoją drogę, w dzień twego przyjazdu... O, co to był za dzień! Pamiętasz?...
Uśmiechnęła się i w porywie nagłego rozrzewnienia, pochwyciła jego rękę, zatrzymując w uścisku swych dłoni; twarz oparła o ramię ko-