Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

knął i rzucił się wstecz; to wywołało u niej śmiech jeszcze gwałtowniejszy.
— O, cóż za odważny mężczyzna!
Rozochocona tą zabawką, poczęła go ścigać między pniami młodych dębczaków po stromych ścieżkach, które tworzyły rodzaj górzystego labiryntu. Wybuchy jej śmiechu płoszyły z pośród kamieni gromady szarych wróbli.
— Dajże pokój, daj pokój! Zestraszysz owce.
Trzodka owiec zestraszonych, rozbiegała się na wszystkie strony, wlokąc za sobą po skalistej pochyłości kłębek łachmanów, brudno niebieskich.
— Stój! Patrzaj! Nic już nie mam.
I ukazywała uciekającemu próżne już ręce.
— Pomóżmy niemowie.
I podążyła ku kobiecie w łachmanach, która daremne czyniła wysiłki, by zegnać do kupy owce, poprzywiązywane na długich linkach, uplecionych z wiciny. Pochwyciła za zwój linek, zaparła się nogami o kamień, ku większej odporności. Była zdyszana, z zaczerwienioną twarzą i w tej pozie gwałtownego naprężenia, była istotnie piękną. Piękność jej zapalała się niespodziewanie, jak pochodnia.
— Cbodźże, chodź i ty tutaj — wołała na Jerzego, udzielając mu również swej szczerej, dziecinnej niemal wesołości.
Owce zatrzymały się w kępkach jałowcu. Było ich sześć ogółem, trzy czarne i trzy białe