Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
VI.

Od kilku dni rozkoszne wizje prześladowały go bez przerwy. Żądze budziły się w nim z gwałtownością niesłychaną. Dość było ciepłego podmuchu, woni, jakiegokolwiek zetknięcia, nic nieznaczącej drobnostki, aby zmienić całą jego istotę, nabawić osłabienia, rozpalić twarz płomieniem, przyśpieszyć pulsacyę arteryj, wtrącić go w niepokój blizki szału.
W głębi swej natury, nosił on zarody odziedziczone po ojcu. On, istota nawskroś myśląca i uczuciowa, w ciele nosił dziedzictwo tego zezwierzęconego człowieka. Ale w nim instynkt stawał się namiętnością a zmysłowość przybierała niemal chorobliwe formy. Świadomość tego, dręczyła go jak jakaś haniebna choroba; bał się tych gorączek, które chwytały go niespodziewanie i trawiły nędznie a pozostawiały go spodlonym, oschłym, niezdolnym do myślenia. Uniesienia te sprawiały mu przykrość, jakby jakieś poniżenie. Niektóre nagłe napady brutalności, podobne do huraganu, opustoszały mu umysł, zamykały wszystkie źródła wewnętrzne, otwierały