Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ku wgłębienie, w które ja się położę. I w wyobraźni zobaczył siebie samego, rozciągniętego na tem posłaniu. Ale ten czerw, ten czerw! Tak dokładnie słyszał, tak przerażająco szelest toczonego drzewa, jak gdyby owad znajdował się gdzieś w jego mózgu. Ten zgrzyt nieubłagany dobiegał od strony łóżka, spostrzegał to wyraźnie. Wówczas zrozumiał cały smutek, jaki przejmować musi człowieka, który zanim wy zionie ducha, słyszeć musi po za sobą ten zgrzyt czerwia. Wyobrażając sobie siebie samego w chwili pociągnięcia za cyngiel, poczuł we wszystkich nerwach kurcz przestrachu i wstrętu. Stwierdzając, że nic go nie zmusza do odebrania sobie życia i że może poczekać jeszcze, doznał dziwnej ulgi głębi duszy. Tysiące niewidzalnych nici wiązało go wszakże do życia jeszcze. „Hipolita!“
Skierował się w stronę balkonu, ku światłu, z jakąś gwałtownością. Odległy krajobraz szeroki, błękitnawy i tajemniczy, stapiał się w półświetle zapadającego dnia. Słońce zniżało się zwolna po za górą, którą oblewało potokami złota, niby ku spoczywającej kochance, co nań oczekiwała. Mejella olbrzymia i blada, skąpana w tem roztopionem złocie, rysowała się okrągłością swych konturów na tle nieba.