Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

aksamicie pudła; zamilkły nietknięte cztery jego struny.
Jerzy spuścił wieko, jak nad trupem. Dokoła niego cisza stała się ponurą, grobową. On jednak zachował w głębi serca, niby zwrotkę pieśni, przedłużoną w nieskończoność, to westchnienie: O śmiercią w życiu są dni, co odbiegły!
Pozostał przez kilka chwil pod drzwiami, po za któremi był pokój tragiczny. Czuł, że odtąd nie jest już panem siebie samego. Nerwy owładnęły nim, narzucały mu swój rozstrój i zbytek swych wrażeń. W około głowy czuł obręcz, która zaciskała się i rozluźniała według tentna jego arteryi, niby jakaś materya elastyczna a zimna! Toż samo zimno przebiegało mu po kręgu pacierzowym.
Z nagłą energią, z pewnego rodzaju uniesieniem nacisnął klamkę i wszedł. Nie patrząc dokoła siebie, idąc wprost tylko w promieniu światła, co padał z drzwi otwartych i słał się po podłodze, dążył do balkonu i rozwarł obie drzwi jego połowy. Po tej spiesznej czynności, dokonanej pod wpływem pewnego rodzaju zgrozy, odwrócił się wzburzony, dyszący. I spostrzegł, że każdy włos na głowie, u swej osady stał się wrażliwym.
Przedewszystkiem dojrzał najprzód łóżko stojące naprzeciw niego, z kołdrą zieloną, z orzechowego drzewa, prostej formy, bez rzeźb, bez firanek. Przez kilka minut nie widział nic prócz