Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w głowach, uniósł się cokolwiek na poduszkach, wziął ją za rękę i usiłował uśmiechem pokryć swe pomieszanie. Pod pozorem przypatrzenia się kamei pierścionka, badał tę rękę długą i wychudłą, której każdy szczegół nadawał nadzwyczajny wyraz życia i której dotknięcie sprawiało mu wrażenie niepodobne do żadnego innego wrażenia. Myślał, z duszą, nie mogącą wyzwolić się jeszcze z ponurych wizyi, wywołanych przed chwilą: „Kiedy umrę, ona mnie dotknie a skoro poczuje, żem martwy, zimny...“ I dreszcz go przeszedł na myśl odrazy, której sam kiedyś doznał, dotknąwszy trupa.
— Co ci jest? — spytała go matka.
— Nic... dreszcz nerwowy.
— O, tyś niezdrów jeszcze — podjęła, wstrząsając głową. — Co cię boli?
— Nic, matko... Jeszcze tylko nie mogę jakoś przyjść do siebie, to rzecz naturalna.
Ale macierzyńskiego oka nie uszło to, co było nienaturalnego i konwulsyjnego w twarzy syna.
Poczęła znów:
— Jak ja sobie wyrzucam, jak ja sobie wyrzucam, żem cię tam posłała! Jak ja źle zrobiłam, posyłając cię tam!
— Nie, matko. Dlaczego? Prędzej, czy później było to konieczne.

1 nagle, z całą już teraz jasnością, przeżył w myśli wczorajszą okropną chwilę; widział do-