Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wtórnie, drżąca, dotykała go, wstrząsała, czuła, że jest bezwładny, lodowaty, stężały; a wtedy padała twarzą na jego trupa, zemdlona... martwa może? Taki cios mógłby ją razić jak gromom. I niepokój jego wzrósł jeszcze a chwila wydała mu się uroczystą, jak wszystko to, co jest finalnem; sam widok, czynności, słowa matki, nabrały dla niego znaczenia i wartości tak niezwykłej, że śledził je oczyma z trwożną niemal uwagą. Wyrwany nagle z wewnętrznego odrętwienia, miał teraz napowrót poczucie nadzwyczaj czynnego życia. Przejawiało się w nim zjawisko, dobrze znane, którego osobliwość często już zwracała na siebie jego uwagę. Było to przejście w jednej chwili z jednego stanu świadomości w inny; między stanem nowym a stanem poprzednim była taka różnica, jaka istnieje między snem a czuwaniem, a to mu przypominało nagłe zmiany w teatrach, kiedy kinkiety sceny zapalają się niespodziewanie, rzucając najżywsze światło.
To też, jak w owym dniu pogrzebu, syn podniósł na matkę oczy, które nie były już temi samemi i zobaczył ją taką, jaką ją widział w ów czas z dziwnem jasnowidzeniem. Czuł, że życie tej kobiety stawało się bliższem, spojonem, zależnem jakby od własnego jego życia; odczuł tę łączność tajemniczą krwi i smutne przeznaczenie, które zawisło zarówno nad nią, jak nad nim. A kiedy matka powróciła do jego łóżka i usiadła