Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pamiętaj, ojcze, że ja to wiedzieć będę — dodał Jerzy, który pobladł mocno, głosem nieco zdławionym, z wysiłkiem powstrzymując wybuch oburzenia, które wzmagało się w miarę, jak ten człowiek ukazywał mu się widoczniej pod właściwą swą wstrętną postacią, w miarę jak zarysowywały się dokładniej wszystkie konsekwencye nierozważnego czynu, który spełnił przed chwilą. — Strzeż się! Bo ja nie chcę być twoim wspólnikiem przeciw matce...
Udając dotkniętego do głębi tem podejrzeniem, podnosząc nagle głos, jakby chciał onieśmielić syna, który zadawał sobie straszny gwałt, aby mu patrzeć w oczy, ojciec ryknął:
— Co ty mówisz? Kiedyż nareszcie ta żmija twoja matka przestanie raz pluć swoim jadem? Kiedy to się nareszcie skończy? Czy chce, żębym jej zamknął usta na zawsze? Dobrze! Zrobię ja to w tych dniach, powiedz jej. A! co to za kobieta! Od piętnastu lat, tak, od piętnastu lat nie daje mi ani chwili spokoju. Zatruła mi życie, piekła wciąż na wolnym ogniu. Jeżeli jestem zrujnowany, to jej wina; rozumiesz, to jej wina!
— Milcz! — krzyknął Jerzy nieprzytomny, zmieniony do niepoznania, blady jak trup, drżąc na całem ciele, ogarnięty taką wściekłością jak wówczas, kiedy omal nie rzucił się na Diega. — Milcz! Nie wymawiaj jej imienia! Nie godzien jesteś stóp jej całować. Przyszedłem tu po to, aby ci