Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w oddechu sapiącym, który rozszerzał mu nozdrza, w czerwoności rozdrażnionych oczu, człowiek prawdziwy ukazywał się mimowolnie i przeciw temu to człowiekowi syn poczuł nowy poryw wstrętu pierwotnego, poryw tak nagły i gwałtowny, że nie zastanawiając się, party potrzebą ułagodzenia ojca i uwolnienia się od niego, przerwał mu, mówiąc zdławionym głosem:
— Nie, nie; ja nie wiem o niczem.... Powiedz mi, co mam zrobić? gdzie mam podpisać?...
I powstał oszołomiony, przybliżył się do okna, obrócił do ojca... Zobaczył, jak szuka czegoś w szufladzie z pewnego rodzaju zdyszaną niecierpliwością; zobaczył, jak kładzie na stole weksel jeszcze czysty.
— Tu. Połóż podpis; to wystarczy...
I olbrzymim swym palcem wskazującym, w którym płaski paznokieć tonął w wałkach ciała, wskazywał miejsce, gdzie należało położyć podpis.
Nie siadając, nie mając jasnej świadomości tego co czyni, Jerzy ujął pióro i podpisał spiesznie. Pragnął już tylko uwolnić się, byle módz wyjść z tego pokoju, wybiedz na świeże powietrze, uciec ztąd gdzieś daleko, być nareszcie samym. Ale skoro zobaczył, jak ojciec bierze weksel w rękę, jak przygląda się uważnie podpisowi, jak go osusza, sypiąc nań szczyptę piasku, potem składa, chowa i zamyka na klucz szufladę; kiedy zobaczył w każdym z tych ruchów radość poziomą