Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem... Nikt nie wspomniał mi o tem ani słówka...
Patrzał teraz w twarz ojca pod blaskiem rażącym tego światła, które rzucał mur, skąpany w skośnych promieniach słońca i zdawało mu się, że odkrywa na tej twarzy symptomaty śmiertelnej choroby. To też z bolesnem współczuciem zauważył te zmarszczki głębokie, te oczy podkrążone i mętne, te siwe, szczecinowate włosy, które sterczały na policzkach i podbródku, nieogolonym od dnia poprzedniego, te włosy i wąsy, którym farba nadawała niepewny jakiś koloryt między zielonkawym a fioletowym odcieniem, te grube wargi, dyszące astmatycznie, tę szyję krótką, zda się zabarwioną krwią przelaną.
— Odkąd to? — powtórzył, nie ukrywając swego pomięszania.
I czuł, że wobec tej wieści słabnie niechęć jego do człowieka, którego szybko po sobie następujące wizye wyobraźni, przedstawiały mu już pod groźbą śmierci, zeszpeconego śmiertelną agonią.
— Alboż się to wie kiedykolwiek, odkąd rozpoczęła się choroba? — odparł ojciec, który wobec tego szczerego zaniepokojenia, z umysłu przesadzał swe cierpienie, by utrzymać i wzmódz jeszcze litość, z której może spodziewał się wyciągnąć dla siebie jakąś korzyść. — Alboż człowiek wie, kiedy to się poczyna? Są to choroby, które tleją w organizmie lata całe; a potem nagle, peeuwgo dnia, wybuchają niespodziewanie. Ale