Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wał tego dziwnego oburzenia, które w nas wywołuje przymus niesprawiedliwy. Sprawiał sam na sobie takie wrażenie, jakby był ofiarą ludzi okrutnych i nieubłaganych, którzy nie chcą mu oszczędzić ani jednej męczarni. I wspomnienie niektórych zdań, wypowiedzianych przez matkę w dzień owego pogrzebu w framudze okna, wśród łez wzmagało jeszcze jego gorycz, zaostrzało ironię: „Nie, Jerzy, nie! nie tobie to się martwić, nie tobie cierpieć!... Powinnam była milczeć, powinnam była nie wspominać ci o tem wszystkiem... Nie płacz już. Nie mogę patrzeć na to jak płaczesz“. A przecież od dnia tego ani jednej nie oszczędzono mu tortury. Drobna ta scenka, nie spowodowała najmniejszej zmiany w postępowaniu matki względem niego. Następnych dni nie przestała wciąż być zagniewaną i gwałtowną: skazywała go na wysłuchiwanie dawnych i nowych zarzutów, pogorszonych jeszcze wstrętnemi szczegółami, skazywała go poniekąd na rachowanie na swem obliczu, jedna po drugiej wszystkich mąk przecierpianych; nieomal powiedziała mu: Patrz jak łzy wypaliły mi już oczy, jak głębokie poorały zmarszczki, jak mi włosy zbielały na skroniach. A cóż dopiero gdybym ci mogła ukazać serce moje! Na cóż więc przydał się ów wielki smutek dnia owego? Czyliż matka potrzebowała widzieć dopiero łzy płynące, by się módz wzruszyć, ulitować? Nie czuła zatem okrucieństwa tej męczarni, na którą skazywała bez-