Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biaństwa, wstrząsając głową a ciemny, płomienny rumieniec, który rozświecił mu twarz, uczynił go podobniejszym Jeszcze do nieobecnego. — Czyś zrozumiała nareszcie?
Matka, blada jak trup, popatrzała na Jerzego, któremu to jej spojrzenie zdało się udzielać macierzyńskiej bladości. Przejęty drżeniem, niemożliwem do ukrycia, starszy rzucił młodszemu:
— Diego precz ztąd! Wychodź!
— Wyjdę, kiedy mi się podobać będzie — odparł Diego, wzruszywszy zuchwale ramionami, nie patrząc jednak bratu w oczy.
Wtedy wzburzenie nagłe owładnęło Jerzym, jedno z tych niepohamowanych uniesień, które u ludzi słabych i niezdecydowanych tak niesłychanej nabierają gwałtowności, że już nie mogą ujawnić się zewnętrznym czynem, ale natomiast przed skrępowaną wolą przebiegają błyskawicznemi obrazami zbrodni. Nienawiść braci, ta nienawiść straszna, która od początku świata lęgnie się, głucha, w głębi natury ludzkiej, aby wybuchnąć przy pierwszej zdarzonej rozterce, dzikszą niż wszelka inna nienawiść; ta niewytłomaczona niechęć, co istnieje ukryta między samcami jednej krwi, wówczas jeszcze nawet, kiedy nazwyczajenie i spokój domu rodzinnego wytworzyły między nimi węzły przywiązania a także ta zgroza, która towarzyszy wykonaniu lub samejże myśli zbrodni, będąca może tylko nieokreślonem po-