Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bractwo pogrzebowe wychodziło z bramy kościelnej ze swemi insygniami. Czterech ludzi w żałobie niosło na barkach trumnę. Dwa długie szeregi mężczyzn w żałobie szły za nią z zapalonemi świecami; z po za dwu otworów czarnych kapturów widać było tylko ich oczy. Od czasu do czasu wiatr chwiał płomykimi świec, niewidzialnemi niemal w blasku dziennym, gasząc je tu i owdzie; świece topiły się z sykiem. Każdy z tych zakapturzonych mężczyzn miał obok siebie dziecko bose, które zbierało w dłoń topiący się wosk.
Kiedy cały orszak rozwinął się na ulicy, muzykanci w czerwonych ubiorach, z białemi pióropuszami, zaintonowali marsz pogrzebowy. Karawaniarze przystosowali chód swój do rytmu muzyki; mosiężne instrumentu połyskiwały w słońcu.
Jerzy myślał: „Ileż smutku i ile śmieszności równocześnie w tych oznakach czci, składanej śmierci!“ Zobaczył sam siebie w trumnie, uwięzionego między czterema deskami, niesionego przez tych maskaradowo przybranych ludzi, w otoczeniu tych świec płonących, wśród okropnej wrzawy trąb i wizya ta napełniła go obrzydzeniem.
Następnie uwaga jego zwróciła się na dzieci w łachmanach, które zbierały stopiony wosk, uciążliwie, z ciałem schylonem, z oczyma zwróconemi ku ruchomym płomykom.
— Nieszczęśliwy don Defendente! — szepnęła