Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wymówione z cierpkością, każdy płomień gniewu, co zapalał jej twarz i spojrzenie, co szałem zawziętości poglądało z oczu; przykrość sprawiało mu również, że ojca okrywano takiemi haniebnemi zarzutami, że między tem dwojgiem istoty którym zawdzięczał życie, rozstępowała się tak okropna przepaść. A cóż to za życie im zawdzięczał!
Matka nastawała:
— Słyszysz, Jerzy! Potrzeba abyś wystąpił energicznie. Kiedy się z nim rozmówisz? Powezmij jakieś postanowienie.
Słyszał i poczuł do głębi trzewów szarpnięcie, co zatargało wszystkiemi jego nerwami, czuł, jak się wzdryga z przerażenia i odpowiedział w duszy:„ O! matko, proś mnie o wszystko, żądaj odemnie najokrutniejszej ofiary; ale oszczędź mi tylko tego kroku, oszczędź mi go, nie znaglaj mnie, bym się zdobył na tę odwagę. Jestem tchórzem!“ Na myśl, że miałby stawić czoło ojcu, że miałby zdobyć się na czyn tak męskiej woli, strach niepokonany przejmował go aż do głębi duszy. Raczej pozwoliłby sobie odciąć rękę.
Odpowiedział głucho:
— Dobrze, matko. Pomówię z nim. Znajdę sposobną chwilę.
Objął ją uściskiem i ucałował w oba policzki, jakby przepraszał ją w milczeniu za to kłamstwo; bo równocześnie zaraz dodawał w myśli: „Nie