czepiwszy się jak małpa do sznurów, pracował, zadyszany, ramionami, dając się porywać swojej ulubionej Wilczycy, kiedy aż pod dach wyłaził, ażeby Śpiewaczce podczas głuchego drgania tamtych dwóch, poskromionych potworów, ostatnie dać uderzenia.
Tam na górze był królem. Gęsty bluszcz piął się po zmurszałym, starym murze, z odmłodzoną siłą; wił się dokoła wiązań dachowych, jak dokoła żywych pni drzewnych, przystrajał gzymsy w festony z szklących się, jakby emaliowanych liści, wciskał się między cegły, gdzie gniazda, stare i nowe, wypełniały świegocące już miłośnie jaskółki. Nazywano go waryatem, biednego Biasce’a; ale tu na górze był królem i poetą. Kiedy czyste niebo roztaczało swoje sklepienie nad kwitnącemi polami, kiedy morze Adryatyckie jaśniało od słońca i pomarańczowych żagli, kiedy na ulicach roiło się od ludzi pracowitych, on siedział tam na górze u szczytu dachów swoich dzwonów, jak sokół dziki; bezczynny, z twarzą przytuloną do swojej Wilczycy, tego strasznego a dziwnie wspaniałego zwierza, który mu czoło pewnego wieczora rozpłatał, pukał od czasu do czasu palcami po dzwonie, ażeby się wsłuchiwać w jego przecią-