Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rytm, ruch staje się szybszym, aż w końcu przechodzi w cały ogrom czystej jak kryształ harmonii i uroczyście rozbrzmiewa w przestrzeni. W dole potoki tonów i wzrastające fale światła spędzają sen z niw; mgły wznoszą się, złocą i rozchodzą zwolna w jasności poranka; miedzianemi barwy mienią się wzgórz zbocza. I naraz inny rozlega się dźwięk: muzyka Sowy — chrypliwy, szorstki, złamany ton, jakby zajadłe kłapanie obok wycia drapieżnego zwierza... A później rozległo się szybkie atakowanie Śpiewaczki — wesołe, jasne, ożywione, podniecające bicie, podobne do uderzeń gradu w kryształową kopułę. Wśród tego zaczynają rozbrzmiewać dźwięki dalszych, zbudzonych także dzwonów. Tam, w dole, z czerwonawej, wznoszącej się między dębami wieży San Rocca, z wieży Świętej Teresy, tej olbrzymiej, złamanej głowy cukru, z dzwonnicy San Franco, z klasztoru... dziesięć, piętnaście metalicznych głosów, które wesołą, a potężną melodyę niedzielnego hymnu roznoszą po polach w tryumfującem świetle poranka.

Biasce upajał się tą wrzawą. Trzeba go było widzieć, tego kościstego, nerwowego chłopca, z wielką, czerwoną blizną na czole, kiedy, przy-

1*
— 3 —