Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

prowadzi do ust i żuje pierwszy kęs swoimi osłabionymi, chwiejącymi się w szczęce zębami?


Prawda, nie miałem panu tak dużo opowiadać o tym biedaczysku. Uniosłem się. O wszystkiem innem zapomniałem, nie wiem sam dlaczego. Ale doprawdy, ten nędzarz był jedynym moim przyjacielem, a ja byłem jego jedynym przyjacielem w naszem życiu. Ja jego widziałem płaczącego a on moje łzy widział nieraz. W jego wadach widziałem odbicie moich wad. Dzieliliśmy też nasze bole, znosiliśmy tę samą hańbę, ten sam wstyd.
Nie był ojcem Ginevry, nie. W żyłach tej istoty, która mię o tyle cierpień przyprawiła, nie płynęła jego krew.

Jakże często z pełną niepokoju i nienasyconą ciekawością myślałem o prawdziwym ojcu, o tym nieznanym, niewiadomym! Kto nim mógł być? Bezwątpienia nikt z ludu. Pewne rysy, pewne oznaki wrodzonej dystynkcyi, pewne okrucieństwo, pewne zanadto skomplikowane wady, a także pociąg do zbytku, jakiś szczególny sposób dręczenia z uśmiechem na ustach, szarpanie

5*
— 67 —