Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I stoimy obok siebie na balkonie. Kąpiemy się w słońcu. Nad naszemi głowami rozbrzmiewa odgłos dzwonów. Cicho, jak gdyby do siebie mówiła, rzekła:
— Ktoby to był myślał?
Serce moje napełnia się bezgraniczną czułością. Nie mogę się już utrzymać na nogach. Zmienionym głosem pytam:
— A więc, jesteśmy zaręczeni?
Milczy chwilę. Potem odpowiada, rumieniąc się z lekka, zupełnie cicho, ze spuszczonemi oczyma:
— Chce pan? Więc dobrze, niech będzie!
Wołają nas z wewnątrz. Przyszedł szwagier, inni krewni, dzieci. Występuję w roli narzeczonego, poważnie. Przy stole posadzono mię obok Ginevry.
Przez chwilę ściskamy sobie ręce pod obrusem i jest mi, jakby mię zmysły miały opuścić, tak silnem było uczucie rozkoszy, zbudzone tem dotykaniem. Od czasu do czasu zwracają się na mnie spojrzenia szwagra, siostry, krewnych z dziwną ciekawością.

— Ale jakże się to stało, że nikt o tem nie wiedział?

— 44 —