Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Towarzystwo tych głupców stało się dla mnie nie do zniesienia. A jednak nie próbowałem wcale odsunąć się od nich. Uczęszczałem dalej do tego miejsca, gdzie, podczas gdy oni gadali i śmiali się, oddawałem się niejasnym a słodkim dumaniom. Pomimo najgorszych stosunków, pomimo upokorzeń, niepokojów i strachu mojego niewolniczego życia, przebywałem w ciągu wielu tygodni całą skalę, od najsubtelniejszych do najgwałtowniejszych, udręczeń miłosnych. W dwudziestym ósmym roku życia zakwitł nagle w mojej duszy pewien rodzaj spóźnionej młodości, ze wszystką jej tęsnotą, ze wszystką tkliwością, ze wszystkiemi łzami.
Ach, mój panie, proszę sobie wyobrazić ten cud w człowieku, który, jak ja, zestarzał się już, zwiądł, wysechł aż do szpiku. Proszę sobie wyobrazić roślinę, która nagle puszcza kieł na końcu suchej gałązki.

Inne, niezwykłe i niespodziewane zdarzenie wstrząsnęło mną, ogłuszyło mnie. Od kilku dni już wydawał mi się Wanzer jeszcze przykrzejszym i jeszcze drażliwszym niż zwykle. Ostatnie pięć czy sześć nocy przepędził w jaskini gry. Pewnego ranka wszedł do mego pokoju,

Dzwony.3
— 33 —