Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Szum powoli ustawał. Zdawało się, że podchodził aż do nas a w nas przycichał, jak harmonia, odzywająca się milknącem echem w głębi kaplicy. Łąka opuszczona wzdłuż murów starego miasta, nieokreśloną jakąś miała słodycz osamotnienia. Cmentarz arcybiskupa Ubalda zamknięty legł w ciszy dokoła piąćdziesiąciutrzech warstw ziemi swojej góry krzyżowej.
Potem zstąpiliśmy z gładkiego progu. Porzuciliśmy brąz i marmur dla trawy. Zmierzchało. Byliśmy sami. I życie prowadziło nas pobłażliwie za ręce.
Mówiono, że wieczorami z rowów i kanałów za cmentarzem unoszą się wyziewy febry przewlekłej i opadają na uświęconą łąkę. My czuliśmy tylko dreszcz miękkiej wiosny.
Chodziliśmy między murem cmentarza a boczną ścianą tumu, na którym nastrój nasz zawisł, jak w tajemniczej głębi jakiejś. Wyobraźni naszej freski wewnętrzne ujawniły się na zewnątrz murów.
A muzyka w nas miała twarz kobiety w suknię ściśle opiętej, która chyli swoją głowę ku psałterzowi.
Czujny byłem i podchwytywałem moje zachcenia.
Byłem takim, jakim jestem, kiedy moja natura i moja kultura, moja zmysłowość i moja inteligencya sporu między sobą zaprzestają i w pełnej są zgodzie.
Byłem misterium muzycznem z głębokiem odczuciem świata.
Kiedy przystawałem, towarzyszka moja, która dla mnie miała imię Ghisola, pytała mnie: „Czego szukasz?“
Zmierzchało. Cień marmuru stawał się fioletowy. Jest to marmur, co wieczorem błękitnieje, jak lapis lazzuli. Rzucał lazurowy odcień na trawę, jakby przesuwał po niej pęzlem z ultramaryną.
Cisza rozwarła się przed nami, rozległa się po

6Gabriele d’Annunzio, „Notturno“.81