Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Unoszę z sobą śmierć, zapach śmierci. Renata mnie oczekuje, wie wszystko. Ściskamy się z płaczem. Chce iść — go widzieć.
Idę do jadalni, zabrać kwiaty. Nakryto tu dla trzech osób. Wyjmuję wszystkie kwiaty ze wszystkich waz, zabieram je w jednej wiązance ze sobą.

Wstępuję z powrotem do izby żałobnej.
Świece palą się. Małe ogniki chwieją się i odbijają od ostrz bagnetów. Dwaj majtkowie pełnią straż, nieruchomi.
Rozkładam kwiaty po bokach zmarłego, dotykam się linii jego bioder, jego nóg. Białe narcyzy kładę na czerwień i zieleń chorągwi.
Odkrywam biedne jego lica. Prawa strona nabrzmiewa i czarnieje. Usta, jakby zamknięte.
Chwilami tracę poczucie rzeczywistości. Zastanawiam się. Zamykam oczy. Przedstawiam go sobie żywym, jak wczoraj. Potem oglądam go i widzę jego bezwładność, biel śmierci. Czy to prawda?
Poczyna się straż nocna.
Naprzeciw mnie są drzwi drugiej izby żałobnej, gdzie leży Giorgio Fracassini, w oświetleniu, śród migających cieni.
Dwaj majtkowie nieruchomi. Zimny pobłysk osadzonych bagnetów.
Plusk kanału pod oknem.
Okrzyki z fortyfikacyi.
Dokoła zwłok dziwna jakaś atmosfera, jakby masa zastygłego kryształu.

Około dziesiątej przychodzi komendant portu. Wstępuje krokiem energicznym. Panuje nad wzruszeniem. Klęka, modli się. Wstaje, idzie do izby, w której

34