Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

waniu. Wrzask ogłuszający. Szyby brzęczą i mury drżą.
„Pójdę zobaczyć“ odpowiada.
Wychodzi. Wraca.
„Dwóch oficerów marynarki zeszło z łodzi i idą w kierunku na San Maurizio“.
Hałas nie ustaje. Sprawia mi ból w każdym nerwie. Pełen jestem krzyku, który nie wychodzi mi z ust.
Słucham. Słyszę kroki na ulicy.
„A teraz?“
Pielęgniarka wychodzi. Wygląda oknem w pokoju przyległym. Wchodzi z powrotem.
„Dwóch oficerów odprowadza damę w welonie. Dali jej wsiąść do łodzi. Znowu odjeżdżają“.

Dwie godziny minęły.
Łódź motorowa znowu zatrzymuje się nad brzegiem i wstrząsa hukiem dom cały.
Pytam pielęgniarki.
Wychodzi i wraca.
„Dwóch oficerów odwiozło damę zawoalowaną. Omdlała, zdaje się. Podpierają ją“.
Zdaje mi się, że nie jestem już w pokoju, że nie jestem już w łóżku.
Rozciągnięty jestem na ulicy blizko brzegu cuchnącego zgnilizną po odpływie morza.
Leżę tu jak żebrak bezsilny.
Głowa moja obwiązana jest od niepamiętnych czasów. Mam ranę, której nikt nie odkrywa, nikt nie leczy.

Nic smutniejszego na świecie od tego małego wybrzeża, na które biedna towarzyszka zmarłego przyszła, aby wejść do łodzi i pojechać zobaczyć trupa — i na