Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

które zeszła z tej łodzi, zobaczywszy go po raz ostatni.
Opuścić musiała pokoje, w których żyła z nim i jego psami. Stała się tam intruzem i schroniła się do jakiegoś nieznanego mi domu w Campo di San Maurizio, niedaleko odemnie. Jest samotna, biedna, nic już nie posiada.
Cóż robi tej godziny? Czuwać przy swoim przyjacielu nie może. Zwłoki leżą w Sant Anna, w tej samej izbie żałobnej, w której czuwałem trzy nocy przy Giuseppe Miraglii.
Majtkowie pełnią straż jak wówczas.
Wielka bandera okrętowa okrywa ścianę.
Któż mi powiedział, że twarzy jego nie odsłoniono, gdyż całą ją popaliła eksplozya zbiorników?
Jak Giuseppe Miraglia, jak ja prawe oko ma zranione.
Cały bok prawy potłuczony, złamany.
Świece chwieją się i dopalają w moim mózgu, jak wówczas.

Widzę biedne stworzenie owdowiałe, jak wciąż tam i nazad idzie w ulicy nadbrzeżnej wzdłuż pokruszonynych murów ogrodu.
Nie może odejść.
Jest łachmanem bijącym o ciemne cegły, jak krew zastygła.

Zawsze widziałem coś złowrogiego w tym małym brzegu zielonawym od owego wieczora jeszcze, w którym stara gondola długo uderzała o jego stopnie wynurzone z wody po odpływie a cuchnące jakby na skraju dołu kloacznego. Stopnie tak wysoko się podniosły, że nie można było zejść do łodzi.