Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

swą kładzie mi na serce. Tracę wszelki zmysł czasu i miejsca. To tak, jak wówczas, kiedy opieraliśmy się jeden o drugiego, aby wzajem się podeprzeć, a czterech majtków ująwszy prześcieradło na czterech końcach, zwłoki naszego Miraglii nieśli do otwartej trumny, równolegle do łóżka stojącej na ziemi.
Nagły ten dreszcz więzi moje ciało, jak bryła lodowa i zdaje mi się, że mój towarzysz broni u wiązł w takiej samej bryle.
Ile czasu mija?

Serce uspokaja się, ale umieram z żalu.
Gino i Roberto poszli w nocy. Jutro rano jeden obok drugiego staną w skrzydlatym statku wielkim, jak bywało ja i mój sternik, którego twarz w twarz spotkam jeszcze dnia jakiegoś.
Przekroczyłem zakaz lekarza.
Podniosłem się na łokciach, aby im przesłać ostatnie pozdrowienie i ostatnie życzenie.
Nigdy tak szalonej nie miałem chęci wstania z łóżka.
„Weźcie mnie z sobą! Ratujcie mnie — a ja was uratuję. Kto mnie niesie, niesie szczęście moje.“
Nie słyszą mnie już. Oddalają się przez ulicę, idą przez plac a może już przez most.
Zapewnie mają współczucie dla mnie tu uwięzionego. Ale nie mogą nie być pijanymi, jak my nimi byliśmy w przeddzień każdej próby.
A jest to druga noc kwietnia, czas nowiu. Ponad dachem widzę niebo wygwieżdżone. Gwiazdy wiosny wydają mi się, jak kwiaty drzewa migdałowego. Woń ich przepływa błękity, wiatr i tęsknotę młodości.
Chciałbym się upić gwiazdami kwietniowemi.