Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tęsknota moja udziela jej skrzydeł, które jakby rozpostarły się w cieniu pokoju.
Schodzi. Cień zachodzi głębiej. Niebo szarzeje. Staje się ciemnem, martwem.
Sirenetta wraca. Słyszę jej lekkie kroki po schodach, jakby unoszącą się melodję.
Czy niesie pod stopami sierp księżyca?
Czy dyademat nosi księżycowy nad swojem czołem?
Mówi: „Księżyc na nowiu jest za domem, Nie możesz go widzieć.”
Rozczarowany jestem jak dwiecko, któremu nie dotrzymano obietnicy.
Układają mnie znowu w znienawidzonem łóżku.
Z nieba nic we mnie nie zostaje, jak tylko pustynia spopielona.
Giorgio gra mi arję Gerolama Frescobaldiego, zwaną Frescobalda.
Rozwarte niebo Ferrary sklepi się nad moją melancholją.
Znowu na szerokich i prostych ulicach widzę wozy ładowne lnem, ładowne wszystką siwizną świata.
W pałacu di Marfisa znowu widzę salę starożytnego teatru, wypełnioną lnem nagromadzonym, pełną ostrzyżonej starości białej czasu.
Widzę znowu czarującą postać niewieścią, wymalowaną nad drzwiami nieszczelnemi, na których wiszą zaprószone pajęczyny.
Jestem sam, zdjęty przeraźliwą melancholią. I oczy czarowne patrzą na mnie. Nie mam odwagi popchnąć drzwi i przestąpić przez próg.
Skrzypienie ordzewiałych zawiasów przerwałoby muzykę, która mnie zachwyca.

W bezsenności mojej preludyum Aleksandra