Strona:Gabriela Zapolska - Zofja M.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jasną smugą i do klatki pana Winklewskiego.
Była to wązka, cieniuchna strużka, nieśmiało zabłąkana przez małe szybki drzwi, znajdujących się nawprost oddziału listów «poste-restante» lecz niemniej rozjaśniła i podłogę zadeptaną i brudną, i deseczkę, na której pan Winklewski podsuwał listy damom, i nawet samego pana Winklewskiego, który po raz pierwszy dnia tego rozdzielił włosy na środku głowy i kazał je lekko zakarbować fryzjerowi. Dlaczego to uczynił, nie wiedział sam, ale ogarnęła go jakaś przekora, chęć dowiedzenia wszystkim, że nie jest jeszcze ani starym, ani opuszczonym, i że on, na wzór tego zapomnianego listu, mógłby jeszcze powędrować w świat — daleki.
Koło kościoła Panny Marji opadł go dziś rój gołębi. Trzepotały się i skrzydła ich biły powietrze, jak skrzydła aniołów w podaniach ludowych. Pan Winklewski wyciągnął ku gołębiom ręce i potknął się o żydówkę, sprzedającą pomarańcze. Obsypany pomarańczami i obelgami, spłoszył gołębie, — poszedł jednak do biura w dziwnem usposobieniu. U fryzjera przyglądał się sobie w lustrze długą chwilę. Wydało mu się, że nie jest jeszcze zbyt starym i brzydkim. Zaczęły mu się snuć po głowie marzenia dziwne i nieokreślone. Miał ochotę kupić sobie ciastek z poziomkami, których jeszcze nie było, to znów zapragnął bukiecika sasanek. Lecz sasanki jeszcze spały we mchu leśnym, a poziomki nie marzyły o pojawieniu się