Strona:Gabriela Zapolska - Ojciec Richard.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rękę w paszczę lwa wtyka. — Te czerniące się w bokach ukochanych mu gór rany, bolały go niewypowiedzianie. W pierwszej chwili, gdy dowiedział się o projekcie przebicia gór, pobladł cały ze wzruszenia.
Zdawało mu się to ojcobójstwem.
Góry go żywiły, były mu rodziną i stanowiły dlań istoty żywe, przepotężne, milczeniem swem wymowne. Góry te były dlań jedynem pięknem, podstawą jego istnienia.
Gdy posłyszał pierwsze uderzenia oskardów, chwycił się za piersi, jakby w jego obrosłe włosem łono zadano ranę, od której zachwiał się cały.
I padł na ziemię, łamiąc olbrzymie łodygi kukurydzy, której las cały szumiał dokoła domu.
Leżał tak długo, jakby chcąc przebłagać te góry za świętokradcze uderzenia żelaza, które łona ich szarpały.
Tymczasem one spokojne, niewzruszone, poddawały swe olbrzymie ciała na usługę ludzkości, tak jak lew pozwala drobnej muszce chronić się w sploty złotej grzywy. I całe kłęby odurzającej woni ziół pektoralnych owiewały głowy robotników, szarpiących kilofami szarawe płaty skamieniałych ścian. Góry oddychały dalej wonią fjołków, żółtej kon-