Strona:Gabriela Zapolska - Ojciec Richard.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czyzna — nic tu nie znaczy! To gniazdo które on stworzył, założył — dał mu podstawę, rację bytu — teraz jest dla niego pustynią, miejscem obcem, w którem on obnosi swe zgrubiałe od pracy członki z nieśmiałością intruza.
Ta „banda“ — jak on ją nazywa, te dzieci z krwi jego zrodzone, w żyłach swych mają jakąś ciecz delikatną, coś co im nadaję ton arystokratyczny, cień pańskości — który razi i dziko odbija od pospolitej trywjalności ojca!
— Tak — tak. On — Richard, pomiędzy kolegami Père rigolo — przezwany, imponujący w zadymionych ścianach estaminetów i wycierający z zuchwalstwem błyszczące blaty buvetek, rękawami swej płóciennej bluzy — tu, wśród ścian własnego mieszkania jest skrępowany, nieśmiały — i tylko od czasu do czasu wybucha falą przekleństw, czując jednak jak fałszywie brzmi jego głos ochrypły, wobec tej „bandy“ — do niego samego należącej a przecież zupełnie dla niego obcej i typującej go w niewypowiedziany sposób.


(Dalszy ciąg nastąpi).