Strona:Gabriela Zapolska - Które z nich dwojga.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jestem bardzo nieszczęśliwa… Tyranizuje mnie… Sąsiedzi się skarżą na krzyki, które wyprawia. Unikam skandalu, ustępuję mu z drogi. Nie drażnię go niczem. O! gdybym go drażniła, byłby w stanie mnie zabić.
Szłyśmy teraz drogą ku willi, pomiędzy ścieżkami, wyciętemi wśród masy leszczyny. Wicher lekki się zerwał i kołysał krzakami.
Ścieżki były zarosłe mchem, nogi nasze tonęły w szmaragdowym aksamicie, chłodnym i nieco wilgotnym.
— Dlaczego pani nie odda syna do zakładu? — zapytałam zdjęta mimowolnym współczuciem dla smutnej doli tej starej, zdręczonej kobiety.
Lecz ona przystanęła nagle i nerwowym ruchem zaczęła trząść rękami.
— Zakład? szpital? o nie! nie! To straszne! Kraty? Boże! nigdy!
Zasłoniła twarz, jakby przed wizją czegoś potwornego i tak przez palce, jak wachlarz z kości słoniowej rozsunięte po drobnych rysach, szeptała:
— Tam… biją… przecież… posługacze… ręce ich silne, wpiją się w ciało, szarpią, potem sznury, kaftan… A noc?… W górze u sufitu lampka i pustka, wreszcie świt szary sunie przez kraty, pełza… Nie! nie!…
Ręce jej zwolna opadły. Na twarzy wystąpił kurczowy ból. Sympatja moja dla tej matki, chroniącej syna przed najcięższą z męczarni, bo męczarni duszy i to chorej duszy, wzrastała z każdą chwilą.

(Ciąg dalszy nastąpi).