Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



XLIV.

Nagle zachodzi fakt, który odrazu Helenę rzuca na inny tor myśli.
Po lewej stronie w pierwszej ławce poza ławką dziennikarzy siedzi kilka dam bardzo strojnie i dodatnio ubranych.
Rozmawiają ze sobą pochylone i odwrócone plecami do Heleny.
Są bardzo swobodne, rozmawiają wesoło i śmieją się dyskretnie. Nagle dwie powstają, żegnają się z trzecią, ubraną w duży, aksamitny kapelusz i bardzo piękne, gronostaowe boa i wychodzą.
Dama w gronostajach i aksamitnym kapeluszu pozostaje sama. Chwilę siedzi spokojnie, lecz widocznie szuka kogoś oczami. Nie znalazłszy, przechyla się przez ławkę i zwraca się do jednego z temperujących ołówek dziennikarzy.
— Czy niema tam gdzie mego męża? — zapytuje z wdzięcznym uśmiechem.
Dziennikarz odpowiada również uprzejmie:
— Niech pani mecenasowa zaczeka — pójdę i przyprowadzę pana mecenasa.
Helena nie zwraca uwagi na ten manewr, lecz dama tak szeleści jedwabiem i dzwoni branzoletką, iż Helena mimowoli odwraca się od niej.
Krótką chwilę oczy tych dwóch kobiet zbiegają się ze sobą.
Fizycznie rzecz biorąc, są one najzupełniej do siebie podobne. To samo zabarwienie i oprawa oka, te same powieki trochę sine i ciężkie. Lecz oczy damy w gronostajach są pełne życia i gorączkowego blasku. Jakiś triumf, radość w nich się przebija.
Heleny oczy mętne, od łez spłowiałe i jakby strwożone.
To samo jest i z całą twarzą i postacią.
Dama w gronostajach zdaje się być odbiciem Heleny, lecz tej Heleny, która wyjeżdżała za granicę, a nie tej, która powróciła.