Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



XLI.

Była to straszna dla niej rewelacja.
To wszystko, co uczynił dla niej Weryho, ten gmach spokoju, jaki wzniósł dokoła niej, to wywyższenie ją szlachetne i nadanie linji piękna jej cierpieniu — to było wszystko niczem w porównaniu z tem, co zrozumiała w tej chwili.
Ten spokój, to pozorne wyszlachetnienie uczuć, to było wszystko drobnostką, niczem w porównaniu z potęgą, z mocą jaką objawił Hawrat w chwili tej śmiertelnej trwogi, która właściwie ich ze sobą zbliżyła. Cała przewaga duchowa tego człowieka, jego tragiczna nad jej duszą władza, odczucie i zrozumienie jej stanu — to była podstawa miłości, która potem tak strasznym płomieniem ogarnęła jej duszę.
Drobiazgowy spokój Weryhy, jego artystyczny lecz nie potężny duch, niejako niższy od jej wysubtelnionej i skrzydlatej duszy, nie mógł przynieść jej nic w tej strasznej chwili, przed którą drżała najwięcej.
Po raz pierwszy może — od chwili wstąpienia na jej próg Weryhy po powrocie z Lucerny — Helena nie zasnęła ukojona jak zwykle. Światło lampy płonącej w oknie Weryhy wydało się jej mdłem i bezsilnem światłem. Wrzała w niej burza — szarpał nią jakiś straszny niepokój i nieokreślone cierpienia. Były to zupełnie różne uczucia od tego bólu, jaki doznawała poprzednio. Zdawało się jej, że jest przytłoczona jakąś kamienną płytą i pod nią szamocze się bezsilna i wyczerpana.
Tymczasem poza tą kamienną osłoną przeczuwała coś strasznego, jakąś tajemnicę, która jej groziła katastrofą, druzgocącą ją do reszty.
Orkany wyły dokoła niej i obijały łoskołem głuchych gromów o powierzchnię głazu. Rwała się w ostatku sił, woląc stawić czoło całej grozie, niż konać tak w kamiennej osłonie. Wysiłki jej były nadaremne. Cierpiała ciągle jednako.
Nad ranem zasnęła tak twardo i chorobliwie, że nie słyszała nawet wejścia Lali — i zwykłego „dzień dobry tobie“.