Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Coś ją próbowało godzić z istnieniem. Była to jednak zaledwie próba. Westchnęła ciężko i ujęła wyciągniętą rękę Weryhy.
— Dziękuję ci za te słowa — wymówiła mimowoli.
Chwilę panowało pomiędzy nimi milczenie.
Wreszcie Weryho wysunął się za próg i rzucił zwyczajne, ciche:
— Do jutra!
Tego dnia Helena siedziała długą chwilę przed lustrem w swej sypialni. Lecz już w głębi jej duszy nastąpiła pewna przemiana. Bez goryczy, bez gryzącej ironji, wpatrywała się w siebie i w zmianę swej twarzy. Jakaś litość smutna i przyjacielska zdawała się wybiegać z niej ku tamtej postarzałej i biednej. Łzy tylko krótką chwilę zaświeciły w jej oczach.
Łagodna zaduma zajęła powoli jej duszę. Łagodność ta sprawiała jej ulgę. Sprawdziła to z radosnem ździwieniem. Pierwszy to raz na chwilę zabłysnęła przed nią możliwość zniesienia spokojnego cierpienia.
— Piękność bólu — myślała, powtarzając sobie słowa Weryhy, — czy to możliwe odnaleść piękno w tem, co jest bolesne, a więc szpetne, bo tylko błogi spokój i zadowolenie wydaje ze siebie piękno i szlachetność.
Cofnęła się myślą wstecz, o dni kilka i w analizie swego stanu odnajdywała, nowe prawdy i potwierdzenia swoich słów.
— Żyłam w bolu i byłam szpetną moralnie, fizycznie... Zazdrość mną szarpie, gniew mi kontorsjami wykręca rysy... Złe mam myśli, złe pragnienia...
— Mam?
I znów ta słodycz błoga i łagodna, którą zdawał się delikatnie rozbudzać dokoła niej Weryho, neutralizowała gwałtowność szpetnych nastrojów jej duszy. Nie mogła już czuć z taką gwałtownością niskich, zazdrosnych, szarpiących ją uczuć.
Żona Hawrata stanęła przed nią po raz pierwszy, nie sprawiając jej piekącego bólu serca, który ją przytomności pozbawiał.
Gorąco jej było i duszno.
Zesunęła ze siebie płaszcz i suknię podróżną i mimowoli obejrzała się za jakiemś chłodniejszem okryciem. Biały peniuar z miękkiego zefiru leżał obok łóżka. Wsunęła się w niego miękkim, ładnym ruchem. Włosy ledwo spięte, opadły jej na ramiona. Nagie ręce zabłysły w fałdach śnieżnej, skromnej tkaniny. Coś z dawnej Heleny powracało w barwach i linjach ciała. Mimowoli spojrzała w lustro. Była blada, smutna, ale nie żałobna.
Zamiast szarego, zestarzałego posągu u stóp sarkofagu, miała wygląd białego anioła, rzeźbionego lekko w przejrzy-