Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



XXIX.

Reakcja, która przyszła, była obopólną. Nazajutrz po przywitaniu, którego Helena lękała się, odczuła w tej chwili, że i Karol miał chwilę opamiętania, że i on uczuł, iż miłość ich zaczyna przechodzić w fazę fatalną i zabójczą dla subtelniejszego i piękniejszego uczucia. Wielką uczuła dla niego wdzięczność, i w jednej chwili obudziło się w niej szalone, rzewne przywiązanie do tego człowieka, który tak doskonale, tak mistycznie odczuwał drgnienie jej istoty.
Bez słów zamienionych, bez żadnego porozumienia jaskrawego, zmienili najzupełniej swoje ze sobą postępowanie. Jakieś prawie tkliwe zakłopotanie i niezmiernie delikatna w odcieniach nieśmiałość zajęła miejsce szału i gwałtownej poprzedniej zmysłowości. Spoglądali na siebie lękliwie, jakby obawiając się zbudzić w swych oczach dawne iskry namiętności. Ręce ich zbiegały się na chwilę i uciekały, jak spłoszone motyle.
Zamiast płomiennego pożaru, w którym dotąd żyli — jakaś słodka, cicha ekstaza otoczyła ich dokoła.
Nie było to pragnienie owego ciepła domowego pożycia, które łączyło ich na wązkim terenie strojnego w kwiaty balkoniku.
W tej chwili potrzebowali mniej domowej atmosfery — i szukali kącika, w którym swe uczucie schronićby mogli.
Za hotelikiem, w górę — pięły się jeszcze ścieżki na sam szczyt, obrosły gęstym, świerkowym lasem.
Szum wichru był tu prawie nieznaczny. Zdawało się, iż wał ciemnych drzew zatrzymał burzliwe fale powietrzne. Pnie świerków tonęły w pokładach szmaragdowego mchu. Nic więcej nie rosło w tym lesie. Ani krzaki, ani kwiaty — nic, tylko dokoła mchowe kobierce, a z nich strzeliste, proste, brunatno rude pnie o szarawych połyskach.
Gdzieniegdzie widać było ton niebieskawy, szczególniej od spodu pnia. Ku górze ten ton zmieniał się w czerwień i nikł wśród ciemni opadających, ciężkich konarów.