Strona:Gabriela Zapolska - Buciki Maryni.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jącym od lat trzech kamiennego krzyżyka lub piaskowej choćby płyty…
Lecz o jednem zapomnieć nie mógł, pisząc nawet o przygodach barona Pressy–Bussac i hrabiny Vyelgarde. Marynia i jej podarte pantofelki kręcą mu się ciągle przed oczami. Trzeba malutką koniecznie wyprowadzać na świeże powietrze… Ona sama domaga się tego ciągle, tak jakby małe jej płuca potrzebowały zaczerpnąć mniej zacieśnionej atmosfery, niż ta, jaka panuje w jej kąciku.
Zresztą on sam wie, że dziecku potrzeba się odżywiać powietrzem, inaczej nie będzie po prostu znieść w stanie walki życiowej. Jej matka wychowana w wilgotnym i zapadłym kącie starej antykwarni, była wątłą i miała wpadnięte piersi. Marynia pomimo nadludzkich wysiłków, jakie czyni ojciec, aby odżywiać ją starannie — ma już teraz podniesione i podane ku przodowi ramionka a siadając pochyla się naprzód, jak to zwykła czynić jej matka, zwłaszcza w dni chmurne i dżdżyste…
Lecz Marynia nie ma ciepłych bucików tylko podarte letnie pantofelki Trudno maleńką narażać na przeziębienie. Potrzeba więc koniecznie kupić dziecku wysokie buciki, wyłożone flanelką, takie same, jakie codziennie Zawiejski ogląda na wystawach sklepowych. Kosztują parę rubli, a tu do pierwszego daleko.
Niemiłosierny Prechner zabiera mu znaczną część pensji.
Dług ten ciągnie się od choroby żony, u której w ostatnich chwilach życia zbudziło się pragnienie wykwintu, zbytku i chęć posiadania rzeczy, jakich całe życie odmawiać sobie musiała…

(Dalszy ciąg nastąpi.)