Strona:Gabriela Zapolska - Buciki Maryni.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozsiadło się dwóch ludzi, palących papierosy. Jeden z nich w długich butach i miękkim filcowym kapeluszu, stukał laską o ziemię i chrząkał ustawicznie. Drugi, wpatrywał się w piec powtarzając machinalnie dwa tylko słowa:
— Wszystko jedno!…
Gdy Zawiejski otworzywszy drzwi znalazł się pomiędzy nimi, obaj spojrzeli na przybysza pytającym wzrokiem.
— Przynoszę… nowelkę — wyjąknął Zawiejski.
Jegomość w butach stuknął kijem.
— Obstalowana?…
— Nie!… to ja sam, pragnę spróbować!…
Mężczyzna pod piecem wyciągnął rękę.
— Daj pan!…
Drżącemi ze wzruszenia rękami podał nieszczęsny biuralista zwitek papieru.
— Proszę pana redaktora!
— To nie redaktor! — mruknął właściciel kija.
Drugi, wzruszył ramionami.
— Wszystko jedno! — bąknął ziewając — i ująwszy podawany zwitek, cisnął go na stół redakcyjny; lecz Zawiejski stał jakby oczekując czegoś.
— Kiedy się zgłosić mogę? — zapytał, widząc, że obaj panowie milcząco zagłębiają się w dumaniu.
Kij stuknął dość znacząco.
Jegomość z pod pieca poruszył ramionami.
— Może jutro? — zapytał ojciec Maryni. —
— Wszystko jedno! — brzmiała odpowiedz
Zawiejski wyszedł i gdy znalazł się na ulicy otarł pot z czoła.
W pokoju redakcyjnym, pozostali mężczyźni spojrzeli przygasłym wzrokiem na zamykające się powoli drzwi.
— Proletarjat literacki — mruknął właściciel kija.
— Wszystko jedno!… — odparł jegomość z pod pieca.

(Dalszy ciąg nastąpi.)