Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mówi, że siły go opuszczają, puści sznur i spadnie... Zresztą jutro ich ślub, do téj chwili nie żądał nic, prócz uścisku dłoni, dlaczego więc odmawia mu ust swoich. Dziewczyna zbliża się nakoniec, pokonana siłą tych argumentów... nie opiera się, stoi tuż przed nim i podaje mu do pocałunku swą zapłonioną twarzyczkę. Usta ich spotykają się — są sami — szczęśliwi, młodzi... Nad nimi tylko niebo szare, jesienne, jednostajne. U ich stóp tysiące ludzi krząta się po ulicach miasta i dąży w tę lub ową stronę, śpiesząc za szczęściem, lub walcząc z niedolą.
Tych dwoje dzieci złączonych w pierwszym, czystym pocałunku, nie dbało w téj chwili o to złoto, za którém uganiały się setki istot zagrzęzłych w prozie życiowéj. Oni widzieli tylko siebie, pragnęli wzajemności swych serc biednych, bijących tak mocno pod wytartą odzieżą.
Paweł całował w swém życiu wiele, wiele kobiet. Kradł całusy mimochodem z postawą i bezczelnością pogromcy serc niewieścich. Czémże były jednak usta tych dziewczyn, które uśmiechały się doń z zaczepką, w porównaniu z tym pocałunkiem lękliwym, nieśmiałym, a tak wymownym jego przyszłéj żony. Uczuł dopiero w téj chwili cały ogrom szczęścia, jakie mu da to biedne dziewczę, które mimo pokus i nędzy, przeszło przez życie bez skazy, z jasnością u czoła.
Jakieś rozrzewnienie ogarnęło go nagle i pragnął przycisnąć do siebie schyloną ku niemu dziewczynę. W téj chwili zapomniał jednak, że jest nad przepaścią... puścił sznur... i z wyciągniętemi ku ukochanéj rękami runął na dół. Na krzyk Marysi rzucili się