Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Obejrzał się dokoła — na podłodze leżały w nieładzie stare suknie i koszule. Każdy gałganek, każda szmatka zdawała mu się szeptać imię téj, która tak bezlitośnie odeszła w dal, zostawiając małą biedną dziecinę, płaczącą w kołysce.
Nie kochał jéj... znienawidził ją!
Gniewnemi rękami schwycił leżące na ziemi ubranie i wrzucił w rozwartą skrzynię.
Na dnie skrzyni dostrzegł cienką batystową chusteczkę, ozdobioną hrabiowską koroną. Schwycił ten cienki płatek i długą chwilę patrzył nań z podziwem.
Zkąd w jego chacie znalazł się ten batyst? Dlaczego był ukryty na dnie skrzyni? Nie domyślał się wszakże prawdy. Małaszka nie wychodziła prawie z chaty, siedziała zawsze chmurna i milcząca. Musiała tę chustkę znaléźć kiedy przed bramą i schowała ją...
Wrzucił więc chustkę na dawne miejsce i zatrzasnął wieko skrzyni z taką siłą, jakby pragnął w niéj raz na zawsze pogrześć nawet wpomnienie o téj kobiecie, którą kochał jeszcze małém brudném dziecięciem.
Znienawidził ją.
Zwrócił się do kołyski i na głowie swego syna złożył gorący, długi pocałunek.
— Sieroto moja!... — wyszeptał, tuląc dziecię do siebie — sieroto moja!...
I zaczął sam zajmować się dzieckiem — poił je mlekiem z cierpliwością anielską.
Nieraz nie kładł się wcale, całą noc boso chodził po izbie, kołysząc krzyczące dziecię na rękach.
Uspokajał je i zabawiał, pokazując mu rozmaite figle na cieniu, które jednak nie zajmowały wcale rozpłakanéj dzieciny.