Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie mieszała się pod tém spojrzeniem mężczyzn, którzy na jéj widok uczuli pewien niepokój. Ona także popatrzyła na hrabiego. I tak stali naprzeciw siebie, magnetyzując się wzrokiem, przedzieleni tylko przestrzenią kilkunastu kroków.
Słoneczne promienie wpadały do pokoju przez kolorowe szyby i barwiły czerwono lub niebiesko suknie i twarze obecnych. Jedno z tych purpurowych świateł oblało nagle twarz Małaszki — zdawała się płonąć i palić jakimś demonicznym blaskiem.
Tymczasem bojaryn kończył swą przemowę, a oddając korowaj, prosił o błogosławieństwo.
Rozpoczęła się ceremonia ukłonów, niewymownie przykra dla Małaszki — ciężko jéj było zginać dumny kark przed państwem. To téż odetchnęła, gdy jaśnie pani uwalniając państwa młodych od nużącéj powinności, kazała zaśpiewać coś z weselnych pieśni. Uczyniła to na usilne prośby hrabiny, którą to wszystko niezmiernie zaanimowało.
Gromada po krótkiéj naradzie zaintonowała cudnie piękną pieśń sieroty, wychodzącéj za mąż:

„Raztupisa, raztupisa
Mat’ syra zemla,
Razkalisa grobowa doska,
Probudisa rodnoj batiuszka —
Mnie nie godok u was godowat’...”

Śpiewali przyciszonemi, stłumionemi głosami.
Śpiew ich miał urok dziwny, poezyę pełną prostoty. Ta melodya sieroca, pełna skargi i cichego bólu, w ustach tych spracowanych ludzi nabierała właściwego wyrazu i odpowiedniego wdzięku.