Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I dlatego to przyszedł do kredensu, choć wiedział, że czyn jego ściągnie nienawiść całego dworu.
Nie obliczał następstw. Ktoś konał, on mógł przynieść ratunek, — było to jego obowiązkiem.
Oprócz tego taka szalona jazda w noc ciemną miała dlań urok wielki. Pragnął odświeżyć spalone gorączką czoło; sądził, że to go uspokoi. Dlatego to w głosie jego brzmiała nawet prośba.
Jaśnie pan nie zastanawiał się nad pobudkami — były mu obojętne; szczęśliwy — przyjął ofiarę chłopca.
— Dostaniesz chatę i grunt — wyrzekł szybko — chatę, a nawet całe gospodarstwo — dodał, sądząc, że wysokością nagrody podwoi dobre chęci chłopca.
Julek podniósł schyloną głowę.
— Chatę i grunt powtórzył w myśli.
Było to ziszczenie najpiękniejszych jego marzeń — dach, pod którym mógłby żyć z Małaszką, wypocząć po trudach dnia całego.
Zaszeleściły jedwabie, na progu kredensu tuż obok jaśnie pana pojawiła się biała kobieca postać. Delikatna drobna ręka wyciągnęła długą kartkę papieru, zakreśloną męzkiém pismem. To sama pani przynosiła receptę lekarza. Ręka jéj drżała febrycznie, usta zbielały — widocznie uczucie matki stopiło ten lód okrywający serce, — jasna pani w jedwabnym szlafroku trwożyła się o życie dziecka, które konało w przyległym pokoju.
— Kto jedzie? któż jedzie? — pytała niespokojnie.
— Ja, jaśnie pani — odparł Julek.
— Dlaczego nie Hans? nie Franz?
— Niema ich nigdzie — odpowiedział mąż, a zbliża-